Przystanek sen

Podziel się

Zegar wybija północ, a ja zamiast spać – rozstawiam stojak i ustawiam na nim podobrazie. Szykuję pędzle, paletę, pojemnik z terpentyną i szmatkę. Zakładam fartuch, włączam Czajkowskiego i zabieram się za malowanie. Nie ma mnie dla nikogo. Odpływam jak w transie…

Dzień wcześniej widziałam piękny zachód słońca. Nie mogę pozbyć się tego obrazu z głowy. Zamykam oczy. Teraz już widzę to, co wczoraj, i czuję powiew delikatnego wiatru. Czubki drzew falują na tle pomarańczowego od słońca nieba. Z prawej strony ogromna, płonąca „patelnia” chowa się za lasem. Piękny widok bezchmurnego nieba niszczy(?) lecący samolot. Już po chwili pojawia się biała smuga za tym małym, przesuwającym się punktem.

Maczam pędzel w terpentynie, lekko osuszam. Teraz czas na farbę. Nadchodzi moment, gdy na płótnie pojawi się pierwsza kreska „oleju”. Od tej pory jestem tylko ja i ten kawałek białego materiału. W pomieszczeniu unosi się zapach farb.

Mijają sekundy, minuty, godziny. Na białej plamie pojawiają się kolejne i kolejne elementy. Całość nabiera kształtu. Zegar wybija 3, a ja kończę pierwszy etap malowania. Muszę teraz poczekać, aż pomarańczowe niebo, „płonące” słońce, zarys drzew i łąki wyschną. Dopiero za jakieś 4 dni będę mogła przystąpić do kolejnego etapu malowania. Etapu, w którym pojawią się liście, biała smuga na niebie i zając w trawie…

Wiem doskonale, że w pracy będę musiała wypić hektolitry kawy, aby nie usnąć. Jednak to się nie liczy. Mieliście kiedyś w dłoni książkę, która tak wciągnęła, że przejechaliście kilka przystanków? Ja mam tak, gdy dostaję do ręki pędzel. Zapominam o czasie, potrafię przegapić przystanek o nazwie SEN…

Paulina Karpińska,
absolwentka WUE kierunku Dziennikarstwo i komunikacja społeczna


Podziel się