Do stu tysięcy beczek rumu!
Dumbshit, fucking TITFUCKER!!!
Mail o takiej treści dostałam wczoraj od mojej anglojęzycznej przyjaciółki. Nie, przyjaciółka nie cierpi na zespół Tourette’a, a jedynie na nadmierną ekspresyjność, która w połączeniu z wykonywanym zawodem i polskimi korzeniami, potrafi przyprawić o pensjonarski rumieniec nawet marynarzy.
Wiadomość była oczywiście dłuższa, ale przytoczony fragment niewymownie mnie urzekł. A konkretnie – słówko TITFUCKER, które w wolnym tłumaczeniu znaczy cyckojebca. Nie znałam tego słówka wcześniej, do tego zawsze wydawało mi się, że akurat język angielski jest dość ubogi w przekleństwa. W ramach specyficznego aktu patriotyzmu, odczuwałam dumę na myśl o tym, że tu, w Polsce, można się pieprzyć, pierdolić czy jebać, podczas gdy Anglosasi mogą się co najwyżej fuck.
Okazuje się jednak, że ilość derywatów od słów fuck, shit czy cunt daje niemalże nieskończone możliwości przeklinania w tym języku. Moim osobistym faworytem wszech czasów jest thundercunt. Niesie w sobie ładunek tak potężny, że po polsku nie wyrazi go nawet najsoczystsza kurwa.
Właśnie ten ładunek jest magią przekleństw. Ilość emocji, które można włożyć w jeden solidny wulgaryzm, jest nie do opisania. A taka jest przecież funkcja przekleństw – pozwalają nam wyładować emocje. Ból, złość, gniew, rozczarowanie, zaskoczenie, radość, ekstazę, zwycięstwo… Choćbyśmy nie wiem jak dbali o kulturę osobistą, motyla noga nigdy nie uśmierzy bólu po kopnięciu małym palcem u nogi w kant szafki.
Podczas mojego krótkiego, acz radosnego, epizodu z wydziałem polonistyki dowiedziałam się, że fenomen wulgaryzmów polega na zbitkach głosek twardych, przy artykulacji których uruchamia się najwięcej mięśni w aparacie mowy. Spróbujcie sami – rzućcie mięsem i poczujcie, jak na podniebieniu wybucha Wam K, jak R wibruje na języku. To działa w każdym języku – Anglicy mają wspomniane wcześniej titfuckery czy thundercunty, Francuzi jak zawsze zjedzą połowę liter, ale putain wciąż będzie niosło emocje. Włosi wycedzą przez zęby cazzo, Niemcy zaś… cóż, akurat Niemiec może nas nazwać swoim kochanym motylkiem, a my i tak w panice podniesiemy ręce do góry…
Umiejętnie rzucone przekleństwo działa jak werbalne katharsis. Ba – czytałam nawet gdzieś, że z uwagi na ilość uwalnianej ekspresji, osoby skore do przekleństw są bardziej godne zaufania.
Jest jednak jeden warunek, aby wulgaryzm odniósł upragniony skutek – musi być stosowany z umiarem. Jeśli zaczniemy używać przekleństw jak znaków interpunkcyjnych, ich czar pryśnie. Mięśnie twarzy się przyzwyczają, a aureolka tabu zniknie, odbierając słowom ich moc.
Do tego wyjdziemy na wulgarnych buraków.
Używajmy więc słów świadomie, oszczędnie, ale nie wstydźmy się ich!
Przeklinajmy na zdrowie, kurwa!
Karolina Hofman, absolwentka WUE