WUE kulturalnie… The Wall

Podziel się

Roger Waters, jeden z założycieli legendarnego zespołu Pink Floyd, zawsze dążył do perfekcji w swoich dziełach. Każda sekunda jego kompozycji była przemyślana w najmniejszych szczegółach, ciągle trzymając się pierwotnego konceptu. Album The Wall od początku w głowie jego twórcy jawił się co najmniej jako widowisko. Watersowi marzył się film. Brytyjski reżyser Alan Parker powziął się trudnego zadania, przenosząc kompozycję Pink Floyd na taśmę filmową. Krążek brytyjskiego zespołu jest w odbiorze ciężki, skomplikowany i wielowątkowy – taka też powinna być adaptacja. Opowiada historię muzyka rockowego, którego poznajemy u szczytu sławy, jednak mimo sukcesu jest on skrajnie niezadowolony z życia. Ciężka przeszłość bohatera daje się we znaki, staje się on wyobcowany, czuje bezsens istnienia. Film został bardzo dobrze przyjęty przez fanów, jak również krytyków, jednak czy udało się tak naprawdę oddać geniusz tego koncepcyjnego albumu?

Zacznijmy od tego, że film został bardzo zmyślnie (i całkiem logicznie) skonstruowany jako ilustracja do kolejnych piosenek na albumie. Dialogów w filmie jest bardzo mało, reszta filmu jest wyśpiewana przez narratora tej opowieści – Pinka. Od razu ostrzegam, jeśli ktoś wcześniej nie miał styczności z dziełem Pink Floydów i nie lubi filmów symbolicznych, będzie miał bardzo trudną przeprawę przez masę znaków zapytania. Nie chcę jednak widzów przestraszyć, gdyż ekranizacja ta sama w sobie ma ogromną wartość estetyczną, nawet jeśli w życiu The Wall nie słuchaliśmy.

Film rozpoczyna się długą jazdą kamery przez hall w prawdopodobnie jakimś amerykańskim hotelu, gdzie pracownica hotelu sprząta po kolei pokoje gości. W tle słyszymy cichy i przyjemny utwór z repertuaru Very Lynn, artystki ważnej w tej całej historii, jednak nie będę zdradzać czemu. Pracownica w pewnym momencie puka do ostatnich drzwi, pytając „Hello? Is there anybody in there?” – frazę, która będzie się przez film przewijać nieustannie, przez wielu odbiorców uważana za najważniejszą. Za drzwiami czeka na nas siedzący bez ruchu w fotelu, zapatrzony w telewizor, zaniedbany i jakby nieobecny główny bohater, Pink. Od tego momentu nie jesteśmy pewni, czy to, co widzimy na ekranie, to wspomnienia, czy może wytwory wyobraźni bohatera. Nie chcę za bardzo uchylać rąbka tajemnicy, ale każda cegiełka w murze coraz bardziej zmienia naszego bohatera. Jednocześnie film został skonstruowany tak, by nie dawać jednoznacznej odpowiedzi, gdzie historia się zaczyna, a gdzie ma miejsce jej koniec. Mówię oczywiście o chronologii – być może Pink z pierwszej sceny to Pink tuż po scenie ostatniej? Reżyser zadał sobie dużo trudu i z każdą kolejną minutą filmu stawia nam coraz więcej pytań, pozostawiając nas bez odpowiedzi, a przynajmniej bez oczywistej odpowiedzi.

Film porusza masę problemów – wojna, miłość, sukces, show biznes, rodzina, społeczeństwo, czasem nawet wykraczając poza pomysły oryginalnego dzieła Pink Floydów. Widz może czuć się przytłoczony ilością zmieniających się ciągle scen, nieciągłością wątków, jednak o to Parkerowi i Watersowi chodziło tworząc ten obraz. Film ten nie jest radosny, ten film, że tak to ujmę, „mknie w miejscu”, sceny zmieniają się często, jednak każda z nich jest leniwie wyreżyserowana, kamera nie goni za postaciami, tylko za nimi bez pośpiechu podąża. Całości dopełniają świetne animowane wstawki angielskiego rysownika i satyryka Geralda Scarfe’a, które świetnie podkreślają klimat produkcji.

Obraz ten został wyreżyserowany znakomicie, oddając zarówno klimat The Wall, jak również podkreślając własną wizję reżysera. Po obejrzeniu filmu nie można do niego nie wrócić, odnajdując coraz to nowe znaczenia i symbole. Odnośnie do symboli, to pożegnam się z tobą, Czytelniku, ostatnim zdaniem wypowiedzianym na tym albumie – „Isn’t this where we came in?”, czyli w wolnym tłumaczeniu: „Czy to nie tędy wchodziliśmy?”.

Szymon Nowak, absolwent WUE


Podziel się