Warszawa utracona

Podziel się

Kiedy przeprowadziłam się do Warszawy, bardzo długo nie mogłam przywyknąć do wszechobecnej szarości, bryłowatości i pośpiechu. Tu wszyscy biegną, każdy ma mnóstwo spraw do załatwienia. Nie ma czasu na spacer, nie ma gdzie spacerować… no może jest kilka punktów w mieście, ale to tyle. Mini parki wyglądają groteskowo z kilkunastoma drzewkami i równiuteńko przystrzyżonymi trawniczkami. Zabytki? Niby są, ale nijak mają się do otaczających budynków, wyglądając, jakby je ktoś dokleił tanim klejem.

Pewnego dnia powiedziałam o swoich odczuciach znajomemu – zapalonemu historykowi i warszawiakowi „z krwi i kości”. Spojrzał wtedy na mnie z politowaniem, chwycił za rękę i powiedział: Chodź ze mną. Pokażę ci prawdziwą Warszawę. Niewiele myśląc, poszłam za nim, chociaż szczerze wątpiłam, by zdołał mnie czymkolwiek zaskoczyć. Nie miałam wtedy pojęcia, co tak naprawdę chce mi pokazać.

Szliśmy przeciętnie szarymi i nudnymi ulicami, prawie w samym centrum miasta. Już chciałam powiedzieć, że to nie ma sensu. Zresztą, kiedy zobaczyłam, że prowadzi nas wprost do zabitej dechami, starej kamienicy – zwątpiłam. A gdy odstawił drewnianą płytę, zamykającą zsyp do węgla i kazał mi się prześliznąć do środka przez wąski otwór, stanęłam jak wryta. Myślałam, że żartuje. Nic podobnego! Widząc moją konsternację, wskoczył pierwszy i pociągnął mnie za sobą. Wariat – pomyślałam. Zaraz nas złapią i zamkną. Przecież to nielegalne, to włamanie!

W środku było potwornie ciemno. Do tego smród i zaduch wzmacniały moją niechęć. Oświetlając sobie drogę latarką z telefonu, szliśmy plątaniną podziemnych korytarzyków, które wiły się w nieskończoność, aż wreszcie natrafiliśmy na schody. Wyszliśmy na korytarz, prowadzący na wewnętrzne podwórko. Oszołomiona nagłym wyjściem z ciemności,  potknęłam się o kawałek gruzu, tracąc całkiem równowagę i wpadając w podskokach na podwórze.

Moim oczom ukazała się doszczętnie zrujnowana kamienica z powybijanymi szybami, łopoczącymi na wietrze okiennicami, popękaną boazerią i sypiącymi się ścianami. Nic dziwnego, że była zaplombowana od zewnątrz – pomyślałam. Potem weszliśmy przez okno do środka, a że było wysoko, znajomy musiał mnie podsadzić.

Pomieszczenie, w którym się znaleźliśmy, było doszczętnie splądrowane, zniszczone i okopcone. Na podłodze walały się stare gazety: polskie, rosyjskie, angielskie… same pojedyncze stronice.  W jednej z nich dostrzegłam datę: „15 maja 1946”. Mnóstwo tynku, kurzu, odrywające się od ścian tapety i zdemontowane kominki były praktycznie w każdym większym pomieszczeniu. Mijaliśmy rozbite umywalki, roztrzaskane szafy, powyłamywane drzwi. Korytarz za korytarzem, pomieszczenie za pomieszczeniem, znajdowaliśmy pozostałości po żyjących tu niegdyś ludziach. W końcu dotarliśmy do schodków: pięknych, szerokich, marmurowych z bogato zdobioną, metalową poręczą w stylu secesyjnym. Zdobienia gipsowe(?) na suficie z motywami roślinnymi i mitycznymi wieńczyły przestrzeń nad drzwiami, na każdym piętrze. Szłam wyszczerbionymi upływem czasu schodami, nie mogąc wydusić z siebie słowa. Cudo! A po drugiej stronie budynku były kolejne schody. Tym razem drewniane, połamane, wąskie, strome, krzywe… i ściany bielone wapnem. Niesamowity kontrast. Nigdy nie widziałam czegoś podobnego w żadnej kamienicy.

Widzisz? – zapytał. – Tam pokazałem ci frontowe schody, przeznaczone dla mieszających tu kiedyś bogatych mieszczan i zubożałej arystokracji. Jedni z drugimi niechętnie dzielili budynek, ale z przyczyn finansowych byli od siebie zależni. Jeśli się przyjrzałaś, zobaczyłaś resztki z ich herbów nad drzwiami. Farba się złuszczyła, ale pozostał cień. A te tutaj, to boczne wejście dla służby. Tak kiedyś mieszkano w Warszawie. Po wojnie niewiele ocalało takich kamienic, a te co są, zwykle czekają zaplombowane na rozbiórkę. Patrzyłam na niego zdziwiona. W sumie… byliśmy w centrum miasta i dookoła stały przeważnie komunistyczne blokowiska i nowoczesna architektura.

Zapytałam go, czy wie, kiedy kamienica zostanie odnowiona. Nie wiadomo, czy kiedykolwiek to nastąpi – odpowiedział. – Prywatny właściciel chce ją wyburzyć i postawić na jej miejscu kilkupoziomowy parking, ale „miasto” się nie zgadza. Z drugiej strony renowacja jest kompletnie nieopłacalna, bo budynek ledwo stoi i żaden architekt nie chce się tego podjąć. Spojrzałam na ruszające się na wietrze okiennice i rozkoszowałam zapachem kwitnącej w pobliżu wiśni. Ten widok mnie zauroczył i napełnił smutkiem.

Myślałam, że ten pozytywny (jakby nie patrzeć) wariat, pokaże mi kolejny nudny pomnik, przyklejony do otoczenia. On jednak uzmysłowił mi, że te pojedyncze zabytki, na które narzekałam, są Warszawą – tą dawną i utraconą, a raczej cała reszta została „doklejona” po wojnie. I mniejsza o historie, które się tam toczyły. One nie są ważne. Powtarzane z ust do ust, pewnie obrosły w nie lada legendę. A mury, schody? Te, choć stworzone z trwalszego materiału, nie przetrwały w nienaruszonym stanie do dzisiaj. Miejsce… to ukryte i fascynujące miejsce mówi o Warszawie więcej, niż niejeden człowiek.

Danuta Mucha-Orlińska, absolwentka WUE

 


Podziel się