Samotność
Śniło mi się, że umarłem i nikt tego nie zauważył. Może tylko ksiądz, który odprawiał modły bez większego zaangażowania w deklamację. Wszystko byłoby w porządku, gdyby nagle nie odłożył księgi psalmów. Śpiew żałobny urwał w pół zdania, odgarnął kwiaty na bok i jakby nigdy nic zabrał się za otwieranie trumny. Widziałem to wszystko z góry, bo duchom podobno wolno takie rzeczy. Tymczasem kapłan zdążył podnieść wieko i włożyć ręce do środka, zupełnie jakby naczytał się Biblii i sam chciał przetestować wskrzeszanie ludzi na żywo. Mechanicznie potrząsał trupiobladym ciałem – podobno moim – do momentu, aż podniosłem prawą powiekę. Zatraciłem się w obserwacji. Szarpał mnie na tyle długo, że straciłem nadzieję na jego odejście.
Otwieram prawe oko. Patrzę i nie mogę uwierzyć. Jestem. Jestem ja we własnej osobie – mam tylko ręce skrępowane różańcem, w ręku święty obrazek, powyżej krzyż, pod krzyżem czarny, wypłowiały garnitur. Doprawdy nie wiem, kto mnie tak ubrał – nieelegancko. Już po chwili dochodzą do mnie zapachy – czuję smród kwiatów i zniczy, kręci mi się w głowie od nadmiaru kadzideł. Wcale mi się to wszystko nie podoba. Postanawiam, że wrócę do umierania. Tam było przyjemnie, a tu tylko ból rąk związanych za ciasno. I jeszcze ten ksiądz. Wyrywa mi obrazek i krzyczy na cały głos.
– Zjeżdżaj stąd!
Patrzę na niego z powątpiewaniem. Jest stary jak Troja. Tylko te słowa do niego nie pasują, choć pewnie wydaje mu się, że przemawia w bliskim mi języku. Mogę się tylko dziwić, jak starzec przepuszcza przez sztuczną szczękę sepleniące „zjeżdżaj”, jak stara się być w tym prawdziwy.
– No ruszaj się! – rozrywa różaniec, odgarnia kwiaty tak, jakby przygotowywał mi tor do gonitwy. – Zjeżdżaj stąd. Nie pokazuj się tu w najbliższym czasie.
– Ale dlaczego? Przecież obiecaliście mi święty spokój?
– Jeszcze nie teraz. Widzisz te pustki?
Rozglądam się uważnie – rzeczywiście jesteśmy sami. Nie ma nikogo więcej oprócz nas i duchów.
– Wynoś się, słyszysz? Wróć, jak już będziesz gotowy.
– Na co?
– Na umieranie. Nie chcę po raz kolejny stać tutaj sam jak palec i marznąć.
Andrzej Karpiński, absolwent WUE