Nabici w słoiki
Media w kraju nad Wisłą biją na alarm: bezrobocie w Polsce jest gigantyczne! I co mają zrobić te biedne żuczki, dla których zabrakło pracy w ich rodzinnych miastach? Uciekać! Ratować się! Duża część Polaków kieruje się chyba podobną logiką: masowo ruszają na podbój rodzimej metropolii. Pakują walizki, żegnają najbliższych, zabierają wałówkę przygotowaną przez mamę i jadą do Warszawy po spełnienie marzeń. Są przekonani, że stolica czeka właśnie na nich, że powita ich z otwartymi ramionami. Rzeczywistość jednak bywa okrutna i ma bolesne sposoby na to, by krajowi imigranci szybko otrząsnęli się ze snu o raju.
Pierwszym ze sposobów są rodowici mieszkańcy stolycy*, którzy traktują przybyszów jak zło najgorsze. Chociaż, czy mają ku temu jakikolwiek powód? Przecież fakt, że urodzili się w Warszawie, a nie w Rzerzęczycach, Piasku czy Cykarzewie nie czyni ich nikim wyjątkowym. A jednak. Uważają oni Warszawę za swoją własność, zachowując się przy tym nierzadko jak rozpieszczony, chytruskowaty, niepotrafiący się dzielić jedynak czy jedynaczka. Postępują na zasadzie: moje! nie oddam! Może boją się, że zabraknie im Warszawy? Słoiki wyjedzą trawę zamieszkującą skwerki, wyduldają całą wodę z Wisły?
A może po prostu zazdroszczą? Bo Słoiki przywożą z domu rodzinnego smakołyki, których rodowici mieszkańcy stolicy nie zjedzą nawet w najbardziej wykwintnej restauracji Magdy Gessler czy innego masterszefa. Bo Słoiki mają za kim tęsknić i do kogo wracać. Bo, wreszcie, Słoiki znalazły w sobie dość odwagi i determinacji, by przyjechać do zupełnie obcego miasta i walczyć o lepsze jutro. I doprawdy nie rozumiem, dlaczego są przez to nienawidzeni przez Warszawiaków. Ktoś mądry powiedział kiedyś, że zazdrość zaczyna się od powietrza, którym ktoś drugi oddycha. Należy więc zrozumieć mieszkańców stolicy. Może się okazać, że pałają oni namiętną miłością do swego powietrza. Po prostu.
Praca. To kolejny czynnik, który przytulny sen o raju zamienia w koszmar. Na własnej skórze przekonałam się, że wielkie miasto nie jest równe wielkiej ilości pracy. A praca, która jest, nie jest dla wszystkich. I wbrew pozorom nie jest dla tych, którzy mają wykształcenie i doświadczenie. Ale, patrząc przez pryzmat naszego malowniczego kraju, to nie jest żadną nowiną. Żeby nie było, że wypisuję puste, stereotypowe słowa, pozwolę sobie przytoczyć przykład pewnej Karoliny. Karolina kilka sezonów akademickich temu ukończyła polonistykę – studia magisterskie na najlepszej, według wszelkich rankingów, polskiej uczelni. Dodatkowo, na tejże uczelni zrobiła studia podyplomowe z logopedii. Przygotowała do egzaminu maturalnego trzy roczniki liceum. I po co to wszystko? Ano po to, by teraz w stolicy sklejać na umowę-zlecenie kartonowe pudełka za całe pięćdziesiąt sześć złotych dziennie. Żyć, nie umierać. Takich pechowców jak Karolina nie brakuje. A więc, podsumowując, by mieć fajną, satysfakcjonującą pracę – nawet w Warszawie – trzeba mieć albo dużo, dużo szczęścia, albo znajomości. A najlepiej i jedno, i drugie. Słoiki niestety nie zawsze mogą na to liczyć i często kończą w fabrykach, wykonując robotę, którą gardzą Warszawiacy.
Jest jeszcze jeden powód tego, że sen o raju pryska jak bańka. Są to same Słoiki i ich samoocena. Historia zna przypadki, gdy, wracając z weekendu w rodzinnego domu, jeden czy drugi Słoik tuż przed Warszawą wyrzuca przez okno pociągu mamine ogórki kiszone, grzybki marynowane, ciasto czy jajka od swojskich kurek. Bo jedzenie przywiezione ze wsi to wieś… A matka robi wstyd przed warszawskimi kumplami. A jeżeli to o kimś świadczy, to tylko o niewdzięcznym Słoiku. I to bynajmniej nie pochlebnie. Nie mówię tu tylko o marnowaniu jedzenia, choć nie ma wątpliwości, że dobry uczynek to to nie jest. Ale co dobrego wyrośnie z kogoś, kto wstydzi się swojej rodziny, swojego domu, swojej miejscowości? Z pewnością nic dobrego. Szkoda tylko tych babć, mam, cioć, które starają się, by wnusia czy syneczek mieli co jeść w tym wielkim, obcym mieście.
A na koniec mój apel do Warszawiaków: postarajcie się choć zaakceptować przyjezdnych. Stolica jest duża, starczy w niej miejsca dla wszystkich. A te znienawidzone przez Was Słoiki wcale nie są takie złe. Wiem, co mówię, w końcu jestem jednym z nich.
⃰ Nie mam tu na myśli wszystkich mieszkańców Warszawy, a jedynie tych uważających się za lepszych tylko z powodu miejsca zamieszkania. Użycie tego sformułowania nie było motywowane chęcią urażenia czyichkolwiek uczuć. A jeżeli mimo to ktokolwiek poczuł się dotknięty – przepraszam.
Dominika Pytlas, absolwentka WUE