Na co Tobie…?
– Na co tobie studia – zapytał mnie wujek, wyraźnie zaskoczony informacją o tym, że złożyłem dokumenty do jednej ze szczecińskich uczelni. – Głąbem jesteś, książek nie czytasz i tak nie zdasz, zmarnujesz pieniądze, za pracę się weź. – Jego wyliczanka zdawała się nie mieć końca.
– Tak? Założymy się? – odparowałem, patrząc na niego wyniośle, następnie na przyglądającego się w milczeniu ojca, obróciłem się i demonstracyjnie zamknąłem za sobą drzwi w taki sposób, że prawie otworzyły się z drugiej strony.
Minął rok.
Praca, imprezy, koledzy, Uczelnia, książki, zarwane noce. Nie byłem bardzo dobrym studentem, ani nawet dobrym. Po prostu chłonąłem wiedzę. Nie musiałem też długo czekać na wyniki. Byłem zwyczajnie jednym z najlepszych.
Ludzkie życie podzielić można na kilka ważnych etapów jak dzieciństwo, młodość, dojrzałość, można mierzyć je kalendarzem, bądź też jak ja – spoglądać na nie przez pryzmat wydarzeń, które w jakiś istotny dla mnie sposób dzielą je na okresy ważne, mniej ważne czy całkowicie nieistotne.
Dzień, którego nigdy nie zapomnę, który utwierdził mnie w przekonaniu, że warto walczyć pomimo wszelkich trudności, nie patrząc na innych i ich „dobre rady” miał miejsce w połowie czerwca 2006 roku. Obudziła mnie wtedy dość głośna konwersacja. Zwlokłem się z łóżka i czułem, jak budzi się we mnie instynkt mordercy. Pytałem sam siebie, czy mieszkamy w lepiance, czy tak ciężko zamknąć drzwi, przecież do cholery mamy jakieś?
Złapałem za klamkę i… nagle dotarło do mnie, że głos który słyszę, należy do mojego kata.
To był moment, na który czekałem od roku. Wszedłem do pokoju z przyklejonym uśmiechem.
– Siemasz wujek, co u ciebie? – zagadnąłem.
– Powiedz lepiej co u ciebie, dałeś sobie już spokój ze szkołą czy szkoła dała sobie spokój z Tobą? – odpowiedział, nawet nie starając się ukryć swojej wrodzonej złośliwości.
Wyszedłem. Idąc do swojego pokoju wyobrażałem sobie jak pławi się właśnie w swym błędnym proroctwie, jaką dumą napawa go umiejętność wnikliwej analizy wszystkich wkoło, jak cieszy go mój osobisty dramat.
Wróciłem. Patrzył na mnie, na zieloną książeczkę, którą dzierżyłem w dłoni, potem znowu
na mnie i znowu na indeks. Z jego podłej twarzy schodził uśmiech, równie szybko jak pojawiał się na mojej.
– Nim cokolwiek więcej powiesz, poczytaj – oznajmiłem mu, rzucając mu w ręce mój indeks.
Przeglądał, kartkował, spoglądał na mnie.
– Wiesz Adaś, myliłem się, nie sądziłem, że… – próbował się tłumaczyć.
– Ale ja się nie myliłem od początku mając cię za dupka – urwałem mu w połowie zdania.
Adam Adaszyński,