Matki na lajki
Od jakiegoś czasu z zainteresowaniem śledzę losy moich znajomych i ich profile na fb. Wiele koleżanek z lat szkolnych – obecnie poważnych pań magister, sekretarek czy kasjerek w Tesco, może poszczycić się szanownym mianem „matki”. I wszystko byłoby pięknie, gdyby… gdyby te dwa obrazy: życie codzienne i życie na facebooku jakoś się pokrywały.
Patrzę na monitor komputera i widzę mnóstwo zdjęć przeuroczych, uśmiechniętych i zezowatych bobasków w towarzystwie szczerzących się do obiektywu mamuś. Tu Antoś umazał się szpinakiem, tam Julka zrobiła kupkę na dywan, a Olcia gryzie własną nóżkę… och, jak słodko! O, Krzyś namalował kreskę, brawo! Czytam komentarze, zerkam na cyferkę przy magicznym znaczku „like” i odnoszę wrażenie udziału w przedstawieniu. A zdjęć przybywa i przybywa. Nic, tylko porzygać się z przesłodzenia tęczą, jak to pięknie przedstawia jeden z internetowych memów.
Jest jednak mały problem. Znam owe „mamusie” i spotykam je częściej niż bym chciała. Zwykle są na zakupach albo z koleżankami na kawie lub na imprezie – bez dzieci. Kiedy tylko się da, pozbywają się swoich rozkosznych maluszków, by np. pomalować paznokcie. Ewentualnie podrzucają je do „rozpieszczalni” (czyt. dziadków), bądź „przechowalni” (czyt. żłobka). Im więcej przeuroczych zdjęć publikują, tym mniej czasu poświęcają dziecku.
Całe szczęście znam też mamy, które pomimo problemów finansowych i zdrowotnych cieszą się macierzyństwem i z przyjemnością poświęcają swój czas maleństwu. Tyle tylko, że one (w przeciwieństwie do wcześniejszych mam) nie mają kiedy i chyba nie czują potrzeby fotografowania każdej głupoty. Są dumne z postępów swoich dzieci, ale nie obnoszą się z tym.
Przyglądam się tej szopce, czytam komentarze i przychodzi mi na myśl tylko jedno stwierdzenie: Macierzyństwo na pokaz. I zastanawiam się, czy dziecko dostanie miłość i szczęście, kiedy ktoś wciśnie „like”? Czy jego kolki i problemy z ząbkowaniem miną?
A może…
absolwentka WUE