Paryż to niezwykłe miasto. Wie o tym każdy, kto chociaż raz miał przyjemność postawić swoją stopę na jego ulicach. Mogłabym przejść teraz od opisania położenia geograficznego, danych statystycznych i historycznych uwarunkowań, ale nie zrobię tego. Te informacje znajdziecie wszędzie. Każdy przewodnik, „wujek Google” i „ciocia Wikipedia” opiszą cyferkami znacznie więcej niż ja. Opowiem za to o Paryżu widzianym oczami humanisty. Paryżu, który ma smak bagietek i francuskich rogalików z kawą o poranku; który pachnie Luwrem, katedrą Notre-Dame i perfumami Fragonarda, a wszystko to skąpane jest w nastrojowej muzyce francuskiej, niesionej falami Sekwany. Spróbuję opisać słowami to, co ukrywa się pod płaską powierzchnią wysyłanych przez nas pocztówek i robionych zdjęć, bo sam obraz to za mało.
To była niezwykła podróż w głąb cudownego świata architektury, rzeźby, malarstwa i croissantów. Przygoda, której nie mogła przyćmić nawet deszczowa pogoda, incydent w metrze (o którym jeszcze napiszę), ani występująca z brzegów Sekwana. A teraz zapraszam wszystkich w podróż śladami naszych ścieżek i wspomnień, po zatłoczonych uliczkach Paryża…
Czas start! Autokarowy zawrót głowy
Nasza przygoda rozpoczęła się 11 listopada, prawie w samo południe. Zebraliśmy się pod siedzibą główną Warszawskiej Uczelni Ekonomicznej , by wraz z wypchanymi po brzegi walizkami usadowić się wygodnie w niezbyt przestronnych siedzeniach naszego autokaru. W miejscu zbiórki stawili się wszyscy: wykładowcy, studenci wszelkich kierunków, trybów i roczników, a także osoby związane z WUE. Można by rzec – sama śmietanka towarzyska. Była też z nami ekipa „Czasu na kulturę” – programu realizowanego wspólnie przez ATM Studio i WUE, która filmowała nasze poczynania już od uruchomienia silnika autokaru.
Wyruszyliśmy o czasie, wczesnym popołudniem, kierując się od razu na autostradę. Słońce świeciło jasno, wprowadzając nas we wspaniały nastrój, a puszczane filmy pomagały zorganizować sobie czas, którego mieliśmy aż nadto. Podróż miała bowiem trwać aż 22 godziny.
Wieczorem przekroczyliśmy niepostrzeżenie granicę z Niemcami, a nocą przemknęliśmy po belgijskiej autostradzie, by skoro świt wjechać do Francji. Jeszcze przed Paryżem zatrzymaliśmy się na śniadanie, by móc posmakować prawdziwie francuskich croissantów w zestawie z kawą, które serwowano już od 3,5 Euro. Niektórym ich smak był już znany z wcześniejszych wojaży, ale fakt ten nie przeszkadzał w delektowaniu się nimi. Francuskie tosty, naleśniki, świeżo pokrojone owoce, bagietki… cała masa przysmaków stała przed nami otworem.
Kolejny postój czekał nas dopiero w Paryżu. Nim to miało jednak nastąpić, wysłuchaliśmy informacji, jakie przygotował dla nas przewodnik o tym pięknym mieście. Mówił o historii, zwyczajach, tradycjach. Ostrzegał nas też przed niebezpieczeństwami, jakie czyhają na niezbyt uważnych turystów.
W poszukiwaniu Dzwonnika z Notre-Dame
Paryż przywitał nas niemiłosiernie ogromnym korkiem, który wbrew wszelkiej logice postanowiliśmy dzielnie znieść w autokarze, chociaż pieszo poruszalibyśmy się o wiele szybciej. Spoglądaliśmy na ulice, zabytki i ciekawe miejsca zza szyb, a żółwie tempo sprzyjało robieniu zdjęć. Była to zapowiedź czekających nas atrakcji. Szkoda tylko, że mżysta i pochmurna pogoda psuła cały efekt. My jednak byliśmy szczęśliwi, że po długich godzinach znaleźliśmy się już na miejscu i z zapałem oglądaliśmy otaczające nas kamienice oraz świąteczne witryny sklepów. Właśnie tak! Paryż jest już gotowy na święta Bożego Narodzenia.
Po objazdowej wycieczce zatrzymaliśmy się gdzieś w Dzielnicy Łacińskiej, niedaleko Sorbony – jednego z najstarszych i najbardziej znanych uniwersytetów w Europie. Zanim jednak do niej doszliśmy, zwiedziliśmy Panteon. Potem podziwialiśmy zabytkowe kamienice, kolorowe kawiarenki i chłonęliśmy atmosferę Paryża. Od razu zauważyliśmy, że w porównaniu do Warszawy, nie ma na ulicach żadnych kabli. Komunikacja miejsca opiera się tu bowiem głównie na metrze, bo wiecznie zakorkowane ulice nie sprzyjają autobusom, a tramwaje można jedynie spotkać na obrzeżach. Poza tym, służą one jedynie jako transport do metra. Nawet reklamy i afisze umieszcza się tam na parterze, w taki sposób, że kamienice wydają się być od nich wolne i mogą prezentować się w całej okazałości.
Pierwsza cześć spaceru zakończyła się pod katedrą Notre-Dame (Cathédrale Notre Dame), która w tym roku obchodziła swoje 850-lecie. Kiedy podchodziliśmy, gołębie poderwały się do lotu, stwarzając niesamowitą i niemalże magiczną atmosferę. Zwiedzaliśmy ten gotycki zabytek z ciekawością, podziwiając od wewnątrz wielkie rozety, obrazy, ołtarze boczne i wdychając zapach świec, które zapalano wraz z modlitwą. Ich zapach unosił się w katedrze, a szepty modlących się w różnych językach ludzi były jak muzyka. Ciężko opisać słowami ogrom Notre-Dame, podpartej masywnymi kolumnami, z pięknie zdobionym sklepieniem i centralnie umieszczonym ołtarzem. Mogę za to powiedzieć, że uważnie zaglądaliśmy w zakamarki, próbując wypatrzeć dzwonnika, znanego nam z kultowej bajki Disneya. Bo kto powiedział, że bajki nie mogą zawierać ziarnka prawdy? Dzięki naszej niepohamowanej wyobraźni katedra Notre-Dame wydawała się być jeszcze bardziej magiczna.
Potem mieliśmy czas wolny. Głodni i nieco zmoknięci udaliśmy się na poszukiwania przyjaznego miejsca z miejscową kuchnią. Wielu z nas spróbowało słynnej francuskiej zupy cebulowej, inni zadowolili się bagietkami, a najodważniejsi skosztowali ślimaków i żabich udek. A potem wyruszyliśmy na podbój Montmartre – dzielnicy bohemy artystycznej, znajdującej się na wzgórzu, na szczycie którego wzniesiono na przełomie XIX/XX wieku bazylikę Sacré-Coeur (Świętego Serca) z samoczyszczącego się białego granitu trawertynu. Odwiedziliśmy Place du Tertre – galerię karykatury pod gołym niebem i oddaliśmy się szałowi zakupów w wąskich uliczkach, szczelnie wypełnionych sklepikami z pamiątkami. Unosząca się nad miastem mgła przeszkadzała w podziwianiu widoków i robieniu zdjęć, ale wprowadzała tajemniczy klimat. A potem… potem wróciliśmy do autokaru, by stojąc w korku obserwować słynny Place Pigalle i kolorowe ulice Paryża nocą.
Kiedy w końcu przebiliśmy się na obrzeża i zmierzaliśmy już do miejsca zakwaterowania – hotelu sieci Premèire Classe na przedmieściach Paryża, znajdującego się niedaleko lotniska CDG (Paris-Roissy-Charles de Gaulle), poczuliśmy ulgę i dopadające nas zmęczenie.
Sam hotel okazał się dość przytulnym, choć nieco ciasnym miejscem. Swoje zadanie spełnił jednak wyśmienicie, bo można było się w nim wyspać. Tylko po co spać, skoro Paryż jest taki piękny, nasze pierwsze wrażenia bardzo pozytywne, a francuskie wina nie skosztowane? Należało zatem urządzić degustację, rozmawiając przy tym na tematy iście humanistyczne o mocnym zabarwieniu filozoficznym. Była to oczywiście nieoficjalna, acz godna do uwzględnienia pozycja programu wycieczki, już „po godzinach”. Niestety o 7:30 następnego dnia zaplanowany był wyjazd i mało kto zdołał przespać więcej niż dwie, trzy godziny.
Tak zakończył się drugi i rozpoczął trzeci dzień naszej wspaniałej podróży.
Paryski maraton WUE
Godzina 7:15 na zegarku. Hotelowa stołówka. Zaspana Polonia ściąga powolnym krokiem na śniadanie. Każdy narzeka na tak barbarzyńską porę pobudki, ale wizja czekających nas tego dnia atrakcji załagadza atmosferę. No i śniadanie! O śniadaniu warto napisać kilka słów.
Do wyboru mamy kawę, herbatę i świeży sok z pomarańczy, a do tego bagietki, bułeczki mleczne i słodkie dodatki typu miód, dżem i Nutella. Było też ciasto, które smakiem przypominało nasz polski keks. Czego więcej chcieć od życia?
Godzina 7:45. Większość osób dotarła już do autokaru i w końcu, po jeszcze kilku dodatkowych minutach dla spóźnialskich, mogliśmy wyruszyć. A droga? Ledwo zbliżyliśmy się do Paryża, przywitał nas radosnymi klaksonami korek, którym rozkoszowaliśmy się w blasku wschodzącego coraz wyżej słońca. Istnieje nawet powiedzenie, które mówi, że samochody na świecie chodzą na benzynę, a we Francji na klakson.
Tego dnia pierwszą atrakcją, którą się uraczyliśmy, była wytwórnia perfum Fragonard, pełna niesamowitych zapachów, których intensywność i długość uwalniania zadziwiła niejednego z nas. Dowiedzieliśmy się tam z czego i jak wykonuje się prawdziwe perfumy. Żeby nie było, przygotowaliśmy się wcześniej, bo już w podróży oglądaliśmy „Pachnidło” reżyserii Toma Tykwera. Może związek filmu z rzeczywistością jest niewielki, ale zabawa w rozpoznawanie poszczególnych zapachów (nut) była niezwykle inspirującym doznaniem. Powiedziano nam, że jegomość zwany „nosem” komponuje z „nut” całe symfonie zapachowe, niczym kompozytor zasiadający do organów. Aby zostać „nosem” potrzeba z kolei wielu lat nauki i wyrzeczeń (żegnaj alkoholu, żegnajcie mocne przyprawy!), ale zawód ten uznawany jest za prestiżowy i jeden z najlepiej opłacalnych na świecie.
Po perfumerii od razu pojechaliśmy zdobyć najwspanialsze i najbogatsze muzeum świata – Le Louvre. Mieliśmy na to zaledwie cztery godziny. To potwornie mało i stanowczo niewystarczająco, aby móc zobaczyć chociaż niewielki skrawek wystawionych tam dzieł. Zostały przeprowadzone kiedyś badania z których wynika, że jakby poświęcić na każde dzieło 30 sek., potrzebowalibyśmy miesiąca na obejrzenie całej ekspozycji. A w rezerwach jest ponoć cztery razy tyle dzieł!
Rozdzieliliśmy się więc, aby każdy mógł na własną rękę zobaczyć to, co chce. Wyposażeni w mapki biegaliśmy po galeriach, piętrach oraz salach, poszukując i wypatrując najsłynniejszych dzieł, o którym jedynie czytaliśmy i których marne odbicie widzieliśmy w podręcznikach do historii sztuki. Mogę powiedzieć z całą odpowiedzialnością, że obrazy wystawione w Luwrze są nieporównywalnie piękniejsze od tego, co możemy zobaczyć chociażby za pośrednictwem internetu. Wielkość płócien, głębia i nasycenie braw, zapach unoszących się w powietrzu farb olejnych sprawiają, że zwykły człowiek może dostąpić prawdziwego katharsis. Sama nie wiedziałam, co mam z sobą zrobić, kiedy weszłam do galerii z obrazami z epoki wczesnego renesansu, na które wcześniej potwornie narzekałam. Chciałam usiąść na podłodze i z szeroko otwartymi oczami oglądać ciężkie do opisania piękno, wypływające z masywnych ram obrazów. To było niesamowite. Czułam, że mam ściśnięte gardło, że obserwuję coś, co graniczy ze świętością, ze sztuką najwyższych lotów. Poczułam ogromne wyrzuty sumienia, że tak niesprawiedliwie potraktowałam płótna malarzy wczesnorenesansowych.
Pracownicy Luwru chętnie pomagali zabieganym i zachwyconym turystom, wykazując się biegłą znajomością języka angielskiego, co było dość rzadkim, jak na Francję, zjawiskiem. Francuzi tak bardzo kochają swój język ojczysty, że niechętnie posługują się innymi, chociaż znają je nie gorzej od nas. Niezwykle zaś zdziwiłam się, kiedy weszłam do sali z wyeksponowaną Mona Lisą Leonarda Da Vinci. Dlaczego? Większość zwiedzających szła ślepo do niej, nie zwracając w ogóle uwagi na inne wspaniałe płótna, należące do najcenniejszych pozycji malarstwa europejskiego! Może dlatego obeszłam ową „damę” szerokim łukiem, rozkoszując się pozostałymi dziełami, skądinąd tego samego autora.
Co jeszcze mogłabym powiedzieć o Luwrze? To magiczne miejsce. W wielu galeriach można było spotkać malarzy wykonujących reprodukcje obrazów, co tłumaczyło unoszący się w powietrzu zapach farb. Stali przy sztalugach i patrząc na oryginał zawieszony na ścianie, malowali z pietyzmem identyczny obraz. Były też dzieci w różnym wieku, które wraz z nauczycielami przemierzały przestronne komnaty Luwru, ucząc się sztuki w bezpośrednim kontakcie z nią. Sama nie mogłabym wymarzyć sobie lepszej lekcji plastyki. Czy maluchy, czy młodzież – wszyscy z zapałem analizowali dzieła, wyszukując w ich opisach konkretnych danych i siadając pod obrazem, notowali najważniejsze rzeczy. No i zdjęcia. W większości sal można było bez oporu robić ich tyle, ile dusza zapragnie. Sama jednak nie miałam na to czasu, a będąc pod ogromnym wrażeniem dzieł, zapomniałam całkiem o takiej błahostce jak fotografowanie.
Po Luwrze przyszła kolej na monstrualny Łuk Triumfalny (Arc De Triomphe), znajdujący się na Placu Charles de Gaule, z którego ulice rozchodzą się promieniście, coś na kształt ramion gwiazdy oraz na Pola Elizejskie (Avenue des Champs-Élysées), pełne wytwornych i eleganckich sklepów. Okrężne schodki prowadzące na „dach” Łuku Triumfalnego były nie lada wyzwaniem, ale widok z góry warty był każdego poświęcenia. Popołudniowe słońce pięknie oświetlało dachy kamienic, kontrastując je z zacienionymi bulwarami. Widać było stąd Wieżę Eiffla, wzgórze Montmartre z Sacré-Coeur, wysokie biurowce na obrzeżach miasta (bo w samym Paryżu ich nie ma) i wszystkie ważniejsze obiekty. Zejście z Łuku też nie należało do łatwych, bo od ciągłego schodzenia okrężnymi schodkami, mogło zakręcić się w głowie. Ruch kołowy pod Łukiem Triumfalnym to też ciekawe zjawisko. Ciężko oprzeć się wrażeniu, że każdy tu jedzie, jak mu się żywnie podoba, a jednak nikt nie wydaje się być tym zdziwiony; ani policja, ani sami kierowcy. Nierzadko pojawia się też przechodzień, przemierzający ogromne rondo na wskroś, przeciskając się między bezładnie poruszającymi się pojazdami. I tak jak w każdym innym miejscu Paryża, na innych kierowców i przechodniów czekają klaksony i wyrafinowane obelgi (Paryż to miasto miłości, aha, czy ktoś kiedyś słyszał te wiązanki?), tak w chaosie Łuku Triumfalnego, panuje wyjątkowy spokój.
Słynne z piosenek, Avenue des Champs-Élysées olśniewają i onieśmielają bogatą ofertą ekskluzywnych produktów. Wśród nich wypadałoby wyróżnić salon Mercedesa, w którym oprócz samochodów i luksusowych akcesoriów mogliśmy podziwiać samochód wyścigowy, który trafił tam prosto z toru, co zdradzały liczne zadrapania. Jest to najbardziej reprezentatywna aleja Paryża i chyba największy pasaż handlowy zarazem.
Następnie udaliśmy się nad brzeg Sekwany, by móc oglądać Paryż z poziomu rzeki. Godzinny rejs okazał się wspaniałą przygodą. Znad wód Sekwany bardzo dobrze widać obydwa brzegi miasta, a także Statuę Wolności, która ukrywa się na Wyspie Łabędzia (Île aux Cygnes). Ciekawa opowieść snuta przez lektorów o Paryżu, znakomicie oddaje to, co widać w lśniących od świateł wodach Sekwany. Podtopione przejścia, a nawet ławeczki przy brzegu (poziom wody był podwyższony), były ciekawym zjawiskiem, które wielu z nas uwieczniło na fotografiach.
Ostatnim punktem programu okazała się Wieża Eiffela, zwana „Żelazną Damą”. Wybudowano ją 1889 roku w celu upamiętnienia 100. rocznicy rewolucji francuskiej i miała zaprezentować wysoki poziom możliwości naukowo-technicznych ówczesnej Francji. Pierwotnie planowano, że po 20 latach zostanie rozebrana, ale jak widać, stoi do dziś, będąc wizytówką i najbardziej rozpoznawalnym obiektem Paryża.
Ma ona trzy piętra, z których można obserwować panoramę Paryża. Drugie znajduje się w połowie wysokości wieży, a trzecie piętro, najwyższe – dwa razy wyżej niż drugie. Mieliśmy to niebywałe szczęście, że wjeżdżaliśmy na nią już nocą, mogąc radować oczy niesamowitymi widokami. Rozświetlone nabrzeże odbijało się w falach Sekwany, jasno odznaczające się mosty, światła ulic, sklepów i zabytków – wszystko to razem tworzyło niezapomniany obraz żyjącego nocą i tętniącego migotliwym blaskiem Paryża.
Do hotelu wróciliśmy późno, ale magia tego miejsca nie pozwoliła nam na sen. Było tyle do omówienia, do wspominania… I chociaż Paryż jest ogromny, a metro o wiele bardziej rozbudowane od naszego, nie można się w nim zgubić. Po tych dwóch dniach nawet język francuski stawał się bardziej przyjazny dla ucha i co najważniejsze, mogliśmy już wyczuć, gdzie zaczyna, a gdzie kończy się kolejny wyraz.
Wielka szkoda, że pozostał nam już tylko jeden dzień.
Paryż od strony metra i starego dworca kolejowego
Ostatni dzień rozpoczęliśmy pysznym śniadaniem francuskim i pospiesznym pakowaniem. Walizki załadowaliśmy do autokaru, a sami udaliśmy się komunikacją miejską do Paryża. Podróż pociągiem RER (Réseau express régional d’Île-de-France) okazała się dużo szybsza i skuteczniejsza od przedzierania się autokarem. Tego poranka sporo krążyliśmy po tunelach podziemnego metra. Po przygodzie z poprzedniego dnia byliśmy wyczuleni na złodziei. Otóż właśnie dzień wcześniej dwie z naszych koleżanek prawie padły ofiarą kradzieży, które są podobno bardzo powszechne w paryskim metrze. Nawet przewodnik ostrzegał nas przed tym, ale słyszeć o czymś, a doświadczyć tego, to zupełnie różne rzeczy. Zadziwiające, ale w kradzieżach specjalizują się małe dziewczynki, najczęściej cyganki… Te, które zdążyły rozpiąć już torebki naszych koleżanek, miały nie więcej niż 10 lat. Na szczęście nasza czujność i reakcja pewnej Francuzki uchroniły nas przed utratą portfeli i wszystko zakończyło się dobrze.
Nareszcie przyszła kolej na Muzeum Orsey (Musée d’Orsey), mieszczące się w starym budynku dworca kolejowego. To niesamowite, bowiem w niezwykle widnej hali wystawione są głównie największe dzieła impresjonistów, dla których światło było wartością kluczową. I znowu wyposażeni w mapki, rozdzieliliśmy się, by każdy mógł dotrzeć tam, gdzie chciał. Sama przebiegłam całą ekspozycję malarską, rozpływając się przy pejzażach Moneta i baletnicach Degasa. Nie chciałam stamtąd wychodzić. Zamaszyste pociągnięcia pędzla, chropowata struktura płótna, świat widziany poprzez pryzmat światła… Umarłam. Umarłam z zachwytu oczywiście i skakałam z radości jak małe dziecko, mogąc poczuć tą niezwykłą moc głębokich barw w tonacji tęczy. Jeśli istnieje raj, musi znajdować się gdzieś pomiędzy Luwrem i Muzeum Orsey.
Niestety musieliśmy iść dalej. Kolejnym przystankiem na naszej trasie okazało się Muzeum Rodena (Musée Rodin) – wspaniały ogród wypełniony romantycznymi rzeźbami. Niestety złapała nas w nim ulewa, a cześć ekspozycji jak na złość była odgrodzona taśmami z powodu prac porządkowych. Kto chciał, mógł w tym czasie zwiedzić znajdujący się kilka ulic dalej Pałac Inwalidów, będący kompleksem budynków, mieszczącym muzea militarne i kościół du Dôme.
Na koniec mogliśmy oddać się szałowi zakupów i kulinarnych przygód, bowiem była to ostatnia chwila w Paryżu. Zmęczeni, ale szczęśliwi opuściliśmy stolicę Francji, obładowani licznymi pamiątkami i niezapomnianymi wrażeniami.
Przystanek na siusiu – WUE w Brukseli
Późnym wieczorem zawitaliśmy do Brukseli. Na trasie naszego spaceru znalazła się wspaniała katedra św. Michała i św. Guduli, którą niestety mogliśmy oglądać tylko z zewnątrz. Później przeszliśmy się majestatycznym Starym Miastem z legendarnym „Siusiającym Chłopcem” (Manneken Pis). To niesamowite, ale pomimo bardzo później godziny sklepy z czekoladkami były wciąż otwarte! Nic nie może równać się z belgijką czekoladą.
Kamienice dookoła rynku głównego zapierały nam dech w piersiach mnogością detali, płaskorzeźb i miniaturowych rzeźb. Sama byłam tam po raz pierwszy i jak wielkie było moje dziwienie, kiedy zobaczyłam „Siusiającego Chłopca” – maleńką figurkę wkomponowaną w fontannę, nieproporcjonalnie mniejszą od czekoladowych odpowiedników z witryn mijanych sklepów. Przewodnik opowiedział nam jedną z legend na jego temat. Mówi ona, że pewien chłopiec wyszedł w nocy za potrzebą, a że zauważył palący się lont, nasiusiał na niego, tak dla zabawy. Nie wiedział, że ocalił całą Brukselę, pod którą wrogowie podłożyli wcześniej materiały wybuchowe. W ten sposób stał się bohaterem narodowym. Dlaczego nie udało nam się w taki sposób uniknąć Powstania Warszawskiego?
Po nocnym spacerze powróciliśmy do autokaru, by pełni wrażeń powrócić do Polski.
Wszystko co dobre, szybko się… może powtórzyć
Wracaliśmy nocą, przemieszczając się po europejskich autostradach. Rano zaskoczył nas korek przed Frankfurtem, przez co nasi dzielni kierowcy musieli nadłożyć nieco trasy, pozwalając nam podziwiać wiejskie krajobrazy Niemiec. Większość z nas i tak próbowała odespać ostatnie noce, co niestety wychodziło z różnym skutkiem. Oglądaliśmy filmy oraz bajki, rozmawialiśmy, wspominaliśmy i z utęsknieniem wypatrywaliśmy granicy z Polską. Każdy z nas znalazł w Paryżu coś dla siebie. Program wycieczki był bardzo bogaty i choć z pewnością pominęłam wiele odwiedzonych przez nas miejsc, starałam się jak najwierniej oddać duszę Paryża.
A następnym razem pojedziemy do…? Gdziekolwiek by to nie było, z WUE warto jechać i na koniec świata!
Absolwentka WUE