Historia ta miała swój początek w starym dębowym lesie, gdzie ludzki strach ukrywał to, co przez ostatnie dziesięciolecia nie chciało być odkryte. Skraj starego boru pokrywały bielejące kości, zmiażdżone złote napierśniki, zrzucane w panicznej ucieczce – nałokietnice, naramienniki, zarękawia i hełmy, skutecznie odstraszając śmiałków. Połamane, nienaturalnie powyginane, częściowo nadpalone próchniejące dęby były niemym świadkiem koszmarnej bitwy, której echo wracało każdej nocy do garstki ocalałych osadników, mieszkających nieopodal.
– Babciu, babciu! Boję się! – krzyk Azary zagłuszał kwilenie krasnoludka, któremu stara wiedźma podrzynała gardło czarnym druidycznym sierpem.
– Nie po to oddałam się Belzebubowi, ty mała, strachliwa larwo, byś imię swojej matki plugawiła człekopodobnym, piskliwym ścierwem! – odkrzyknęła stara Mara, niewzruszona krzykiem podopiecznej, z sadystycznym uśmiechem uśmiercając ofiarę.
– Babciu, babciu! Idą tu! Zniszczą nas! Spalą! Widziałam! – Azara nie dawała za wygraną; jej proroctwo mknęło właśnie labiryntem mrocznych korytarzy, w których cierpienie było wręcz namacalne.
Mara ułożyła zakrwawione truchło tak, by jego krew płynęła do glinianej misy z niestarannie wyrytym krzyżem Konfucjusza. Podniosła się z trudem, próbując ukryć przed sobą grymas wykrzywiający jej twarz. Ból dotykał również nieśmiertelnych. Zgoła trzy wieki istnienia odcisnęły piętno na jej zniszczonym zaklęciami, częściowo pokrytym trądem ciele. Starucha ruszyła powolnie w stronę czarnej izby, depcząc porozrywane, pokrwawione szaty porwanych, niezbrukanych pierwszej krwi. Kopiąc gnijącą nogą szczury ucztujące na przykutych do ścian potwornie okaleczonych zwłokach, mijała magiczne artefakty wyświetlające to, co nieuchronne i to, co zostanie stracone w przyszłości na setki lat.
– Banda podłych, niewdzięcznych szmaciarzy – mruknęła pod nosem, zerkając kątem oka na wyłaniające się z czarnej mgły popiersia: Kypselosa, Hitlera, Kaddafiego, Objanga, Kaczora. Podeszła do drzwi pokrytych starożytnymi runami, których odczytanie i zrozumienie równoznaczne było z podaniem dłoni Jej Wysokości Pani Śmierci. Wiedziała, że zaklęcie, które musi wypowiedzieć, znowu ją osłabi. Zdawała sobie sprawę, że po drugiej stronie drzwi istnieje byt znacznie potężniejszy od niej, karmiący się jej chorobą, jej lękiem, jej siłą. Nie mogła zrobić nic. Ziarno, którego tak ongiś pragnęła, wypuściło pnącza, które wrzynało się w sposób co najmniej barbarzyński w jej istnienie. Otworzyła usta, a z nich zaczęło płynąć zaklęcie:
W zgniłej krwi i cierpieniu zrodzona,
mrokiem historii naznaczona,
utkana z choroby, zbrodni i nędzy,
królowo potępionych, fałszu, krwią zbrukanych pieniędzy,
pozwól, o Pani Śmierci, Cierpieniu i Udręce,
ofiarować resztki mej mocy Tobie w podzięce,
chroń mnie od jasności, moja Czarna Pani,
jad z mojej krwi niech dobro po wszech czasy mami,
czarna kostucho, trzymaj kosę przy sobie,
czas zemsty nadchodzi, Ona tobie pomoże,
przyszedł czas rzezi, pora otworzyć wrota,
na tętnicy ludzkości zaciśnie się garota.
Wchodząc do zaciemnionego pomieszczenia, jej ciało przeszył dreszcz. Bała się panicznie. Złowrogie, słoneczne promienie za wszelką cenę próbowały przebić się przez czarną kotarę zasłaniającą małe, okratowane okno, którego bezpieczeństwa strzegło zaklęcie unicestwienia.
– Babciu, proszę, opowiedz mi coś, cokolwiek. Wciąż mam tę samą wizję – łkała Azara, zupełnie nie zwracając uwagi na to, jak jej łzy topią czarną, lnianą tunikę, wżerają się w azbestowe posłanie, przeżerają je i wtapiają w utkaną resztkami pożywienia, moczem i strachem posadzkę. Mara usiadła na skraju łóżka dziewczynki, wpatrując się w jej krwistoczerwone źrenice. Gładząc płomienną burzę włosów młodej wiedźmy i sycąc jej potęgą, zaczęła opowieść.
– Ongiś były czasy, w których nie musiałyśmy uciekać. My, rasa ludzka, gnomy, elfy, smoki istnieliśmy w pełnej symbiozie. My pomagałyśmy im w doborze odpowiednich władców, oni w zamian gwarantowali nam pożywienie. Wyrachowana współpraca, wymiana potęgi na moc. Kres współistnienia przyszedł nagle. Śmierć jednego władcy i koronacja następnego zaczęły erę, w której mogłyśmy już tylko mścić się na naszych oprawcach. Przysięga została złamana… – opowieść starej wiedźmy przerwała niecierpliwość wnuczki.
– Ale… ale jak to, babciu, chcesz powiedzieć, że ongiś byłyśmy potężne, że nie musiałyśmy się kryć w takich nędznych miejscach? Kim była moja mama, kim ja jestem i dlaczego wciąż tu mieszkamy? – raptowny słowotok Azary wyprowadził z równowagi Marę, ta jednak za wszelką cenę próbowała nie dać po sobie poznać, że boi się małej, nieświadomej swojej mocy wiedźmy.
– Zawrzyj pysk, plugawa! – Mara wciąż próbowała zachować grę pozorów, grę, od której zależało jej istnienie. – Twoja matka poczęta została w najmroczniejszej otchłani Piekielnej Jaskini. Na świat wydała ją Nazgula, najpotężniejsza z wiedźm. Zaś twoim ojcem jest demon Przemocy – kończyła myśl starucha, zastanawiając się, czy dobrze uczyniła, informując podopieczną o tym, że przez ostatnie lata karmiła ją głównie kłamstwami.
– Więc, nie jesteś moją babcią? – załkała Azara. – Nie możesz mnie tu trzymać, muszę odnaleźć swoją matkę! – szloch młodej wiedźmy zmienił się w stanowcze stwierdzenie.
– Głupia ty! – ryknęła Mara. – Nie opuścisz tego miejsca, twoim przeznaczeniem jest…
– Spróbuj mnie zatrzymać – przerwała jej ponownie w pół zdania Azara, wtapiając w starą wiedźmę krwistoczerwone źrenice.
Starucha syknęła, gotowa rzucić czar zniewolenia, zdawała sobie sprawę, że najbliższe sekundy wpłyną na los jej rasy. Wiedziała, że Pan Mroku dla rozrywki wielokrotnie dziesiątkował swoich poddanych, wykazując się przy tym wybitnym okrucieństwem. Miała świadomość tego, że zadanie, które zlecił jej jako Strażniczce, będzie najtrudniejszym w jej istnieniu. Że unicestwienie jej bytu może nastąpić nagle. Poczęła zastanawiać się, jaki sens ma służenie władcy, który z mistrzowską precyzją i sadystycznym zacięciem tkał losy mu podległych, wplatając w nie sprzeczne proroctwa. Jej czarne oczy w jednej chwili nabrały krwawej barwy, zrzuciła z siebie zatęchłą kapotę i rozłożywszy ramiona uniosła się w powietrzu. Stara, trędowata wiedźma w mgnieniu oka przeistoczyła się w pełną wigoru i mocy, piękną czarownicę.
Azara zeskoczyła z łoża, próbując wyminąć strażniczkę. Jej delikatne ciało wpierw przeniknął lodowaty dreszcz, chwilę potem poczuła, jak jakaś tajemnicza siła unosi ją w powietrzu i ciska z impetem w kąt izby. Z zamroczenia wyrwał ją niewyobrażalny ból, przeszywający jej dłonie i stopy. Mara unieruchomiła podopieczną, przybijając ją do sklepienia osikowymi gwoździami. Zniewolona wiedźma, czuła, jak z każdą kroplą upływającej z niej krwi rośnie w niej moc, którą potęgowała wściekłość. Źrenice w szaleńczym tempie zmieniały kolor na biały, żółty, czarny i czerwony. Nagle poczuła strach, paniczny, strach pochodzący z czarnego serca Mary. Strażniczce zostało niewiele czasu na dokończenie rytuału, rozpaczliwie próbowała zebrać resztkę mocy, niezbędną do wykonania zadania i ocalenia siebie. Przed oczami przemknęło jej starożytne proroctwo:
Z bagna krwi zasłużonej, z mroków, którymi władają smoki, przybędzie potężniejsza niż ongiś. Mieczem jej mord będzie, przeznaczeniem – zgubienie.
Wiedźma zamknęła oczy, Azara dostrzegła, jak usta opiekunki składają się w słowa, które raptownie wypełniły całe pomieszczenie, rozchodziły się potężną falą wśród zniszczonych, starych drzew, wdzierają w każdy zakamarek jej umysłu. Chwilę potem czarownica ryknęła potężnym demonicznym głosem:
El nord kirt skul da na
El nord kirt skul tfe ne
Op naz thre ne rol mro
Op naz gra vo do sli
Wałt him da skul at treth.
Azara czuła, jak gdyby zapadała się w sobie, gasła jej moc, opuszczała świadomość, zamknęła oczy. Spośród ciemności wyłonił się krwistoczerwony napis:
Z bagna krwi zasłużonej, z mroków, którymi władają smoki, przybędzie potężniejsza niż ongiś. Mieczem jej mord będzie, przeznaczeniem – zgubienie.
W tej samej chwili młoda wiedźma runęła na posadzkę, skuliła się, pragnąc ukryć przed bólem poranione ciało. Izbę ogarnął całkowity mrok, po czym nastąpiła potężna eksplozja.
*
Gruba, okuta krasnoludzkim złotem magiczna księga runęła z drewnianej półki, umiejscowionej nad posłaniem, wprost na głowę Thangura. Czarnoksiężnik zerwał się łoża.
– To ziemia drży, a więc zaczęło się – pomyślał, obserwując, jak wszystko wkoło zaczyna podskakiwać i przewracać się. Podszedł do okna wieży, kierując wzrok w stronę północnego horyzontu. Wpatrywał się w Ziemie Wyklęte, czekając na znak. Potworny huk, po którym nastąpił oślepiający błysk, zmieniający się w jednej chwili w olbrzymich rozmiarów szkarłatną, demoniczną facjatę, utwierdził maga w pierwotnym założeniu. Ubrał się pośpiesznie i zbiegł krętymi, kwarcowymi schodami. Pegaz, trzepocząc skrzydłami i potrząsając lśniąco białą grzywą, już na niego czekał. Thangur dosiadł przyjaciela i szepcząc mu do ucha, wyznaczył kierunek podróży. Wzbili się w powietrze, kierując w stronę wschodzącego Słońca.
Dochodziło południe, gdy na widnokręgu pojawił się El Szharit, diamentowy zamek. Mag spiął boki przyjaciela, rozpoczął się wyścig z czasem.
– Thangur! Thangur leci – krzyknęło pacholę, wyraźnie podekscytowane wyjątkowym gościem. Rzucił w stronę zniszczonej lepianki niedopałek Marysiowego zioła, założył botki i zagonił owce do zagrody, przylegającej do prowizorycznej glinianej chatki.
– Koniecznie muszę mniej palić, dla spokojności sumienia i ratowania tyłka przed cęgami – pomyślał chłopiec, żwawo ruszając w stronę zamkowego dziedzińca. Gdy pachołek mijał Złodziejską Basztę, pegaz zataczał właśnie koło, szykując się do lądowania. Tłum gapiów poruszonych wizytą Thangura zwiększał się z każdą chwilą. Czarnoksiężnik zeskoczył z pegaza, próbując w morzu twarzy wychwycić tylko tę, dla której tu przybył. Po krótkiej chwili spojrzenia Thangura i chłopca skrzyżowały się. Pacholę uśmiechnęło się szeroko i biegnąc ile sił w nogach, szykowało do skoku w rozpostarte ramiona przybysza.
– Dziadku, czemu lub komu zawdzięczamy twą wizytę? – zapytał rozanielony chłopiec, wtulając się w potężny tors wiekowego maga.
– Artaganie, twoje przeznaczenie właśnie zaczęło się wypełniać – odrzekł pospiesznie czarnoksiężnik. – Nie mamy chwili do stracenia!
Postawił chłopca na ziemię i obrócił się w stronę dowódcy Gwardii Niezniszczalnych.
– Przyjacielu, sporo wiosen minęło od naszego ostatniego spotkania – rzekł. – Prowadź mnie, proszę, do Króla, sprawy, z którymi przybywam nie mogą czekać.
Dowódca skinął głową, obrócił się w stronę podkomendnych i stanowczym głosem wydał rozkaz.
– Dia na, hasz orf half wik, mosa gul Thor Thangur!
Zbrojni jak zaklęci uformowali bojowy szyk, krzyżując w górze tytaniczne ostrza. Thangur, zmieszany i zawstydzony całym zajściem, udał się za przyjacielem, trzymając za rękę równie onieśmielonego Artagana.
*
– A więc powiadasz, Thangurze, że pojawił się omen – rzekł władca siedzący w towarzystwie dworu za syto zastawionym stołem. Kryształową komnatę rozświetlał ogień pochodni osadzonych w złotych lampach, odbijający się jasnym blaskiem w lśniących ścianach komnaty. Artagan nie mógł oderwać wzroku od złotych zastaw, na których przeplatały się egzotyczne owoce: karambole, cytrusy, arbuzy, gigantycznych rozmiarów słodkości oblane mleczną isztarską czekoladą, pieczone guźce, podwędzane owce, misy Marysiowego zioła, opiaty z Krainy Zapomnienia, gorzałka w kryształowych karafkach.
– Omen, który sprawi, że na twoim stole gościć będą tylko szczury i kurz. Omen, który wystawi twoją gwardię i twój lud, czcigodny władco, na najcięższą próbę. Omen, który sprowadzi na nas niewyobrażalny ból, smutek, cierpienie i w końcu unicestwienie – wyliczał mag.
– Cóż zatem radzisz, Thangurze? – zapytał władca, próbując w oczach czarodzieja doszukać się prostej odpowiedzi.
Thangur popatrzył na Artagana, po czym spuścił głowę. Istnienie jego świata zależało od skrzętnie ukrywanej potęgi tego niepozornego chłopca. Wiedział, że w końcu musi zrzucić z chłopca ochronne zaklęcie, które przez dziesięciolecia czyniło go niewidzialnym dla istot z Ziem Wyklętych.
– On jest kluczem – zawyrokował mag, przenosząc zza pleców drobnego, niepozornego chłopaka.
– Ha, ha, ha! – Król nawet nie starał się ukryć rozbawienia. – Wielki Thangurze, ha, ha, ha, nawet w obliczu rychłej, ha, ha, ha, zagłady nie opuszcza cię poczucie humoru – władca na próżno próbował przywołać się do porządku.
– Zamilcz! Zawrzyj usta, rozpasany władco! – twarz Thangura wypełniła złość, wichura, która gwałtownie spowiła dziedziniec zamku, wdarła się przez niedomknięte okna do kryształowej komnaty, zdmuchując ogień z pochodni przytwierdzonych do ściany, gasząc świece równo rozstawione na stołach. Komnatę spowiła cisza i mrok. Mag narzucił na zdezorientowanego chłopca pelerynę utkaną z elfickich włosów i pochylając się nad Artaganem, wypowiedział zaklęcie:
Legiony wolnych ras prowadząc do zwycięstwa,
nakłoniony do przyjęcia zapomnienia zaklęcia,
ścigany niczym zwierzę u mnie żeś znalazł ratunek.
Władca mroku znów cię dostrzeże, wyznaczając gwałtu i mordu kierunek.
Jesteś nam potrzebny, Świetlisty Rycerzu.
Moc w tobie, twoim sercu, duchu i pancerzu.
Artag noch, di ankora ki
Artag quansempre dermi
Perto demon vo, perto demon tu
Rico del rai
Rico del rai Artag.
Kończąc zaklęcie, Thangur otworzył dłoń, wypuszczając z niej niezliczoną ilość świetlnych istot, które mieniąc się kolorami tęczy, rozświetliły salę magią kolorów.
Król siedział skruszony, bacznie obserwując czarodzieja i pelerynę, którą mag okrył pacholę. Thangur pochylił się nad magiczną tkaniną, nie odrywając wzroku od władcy. Zdecydowanym ruchem odrzucił ją na bok. To, co zobaczył władca oraz zebrani dworzanie, poderwało ich na równe nogi. Wyścig wciąż trwał.
*
Azara leżała na krwawych szczątkach swojej opiekunki. W końcu podniosła się, rozejrzała, najwyraźniej zdumiona niszczycielską siłą, jaką władała. Praktycznie wszystko w promieniu kilku zagonów zostało doszczętnie wypalone. Jej wzrok przykuła błyszcząca głowica siekiery, którą siła eksplozji wyrzuciła na odległość kilkudziesięciu sążni. Obuch, policzki i ostrze siekiery pokryte były runami, których rozszyfrowanie nie mogło stanowić najmniejszego problemu dla młodej wiedźmy. Skinieniem dłoni przywołała do siebie głowicę, ujęła ją w delikatne dłonie, po czym zaczęła na głos czytać:
Niezawinione życie okrutną śmiercią przerwij, księżniczkę nieskalaną z rodu zdrajców odszukaj, wbij ostrze w jej serce, przeznaczenie oszukaj.
Obróciła głowicę siekiery na drugą stronę, przyglądając się, jak Pan Mroku wypala dla niej kolejną wiadomość:
Na wschodnim krańcu świata rycerz się odrodził, zerwie łańcuchy ciemności, mrokom świata zaszkodzi.
Północny wicher coraz dotkliwej smagał nagie ciało Azary, której jedynym okryciem były resztki wnętrzności i krew starej Mary. Nabrała w płuca powietrza, po czym wydała z siebie przeraźliwy skrzek, odbijający się złowrogim echem na Przeklętych Wzgórzach. Upiorny pisk rozchodzący się po nieboskłonie wyostrzył jej zmysły. Spojrzała w stronę wzgórz i uśmiechnęła się. Błękit nieba przecinały płomienie ognia.
Słońce kończyło wachtę, przesyłając ludziom ostatni promień światła, zza gęstych chmur wyłonił się księżyc, na tarczy którego baczny obserwator mógł dostrzec postać pięknej, nagiej kobiety, lecącej na smoku do wschodniego krańca świata.
Adam Adaszyński, absolwent WUE